piątek, 24 stycznia 2014

Rozdział 14


               Stanęłam przed drzwiami uśmiechnięta od ucha do ucha: DOM! Przez cztery i pół miesiąca zdążyłam się za nim już porządnie stęsknić.
     Po chwili dotarło do mnie, że nie bardzo gdzie mam postawić walizki – chodnik przed domem zrobił się wąski przez zalegające duże zaspy śniegu po bokach. Kilka sekund później wpadłam na pomysł, chyba nie do końca mądry: wycelowałam czołem w dzwonek i przycisnęłam. Kiedy po dwóch sygnałach nikt nie otwierał, spróbowałam innej, ale bardziej bolesnej (oraz głupszej) metody. Uderzyłam głową w drzwi. Raz. Drugi. Trzeci. Czwa…
 - Już, już… Deidre? – w chwili, gdy pochyliłam się czwarty raz, ktoś otworzył drzwi i zatrzymał moją głowę dłonią. Całe szczęście, że to zrobił, bo pewnie trafiłbym w próżnię, która chwilę później okazałaby się twardą podłogą. – Co ty robisz?
 - Cześć, tato. Pukam – wyszczerzyłam się do ojca, któremu na twarzy malowało się zdziwienie połączone z chęcią wybuchnięciem śmiechem. – Wesołych świąt. Pomożesz? – wskazałam oczami na walizkę w prawej ręce.

               Święta minęły mi zdecydowanie za szybko. Ostatni dzień grudnia był już jutro, a ja czekałam na niego z niecierpliwością. Rodzice mieli iść do znajomych, a ja zostawałam w domu wraz z kuzynami: Anitą i Bobem. Chociaż byli bliźniętami, to nie łączyło ich wiele wspólnego. Mimo tego dobrze się rozumieli i dogadywali (co nie przeszkadzało im w ciągłym sprzeczaniu się). Anita była wysoka, otwarta, ale przy tym niecierpliwa i wybuchowa. Często spory załatwiała za pomocą pięści, jednak nigdy się z nikim nie pobiła tak, by poleciała krew czy powypadały zęby (choć lubiła w nie dać jakiemuś wyjątkowo nachalnemu chłopakowi bądź „złośliwej pindzie wsadzającej duży nos w nie swoje sprawy”). Bob zaś był niewielki jak na chłopaka, a do tego spokojny i, w przeciwieństwie do siostry, cierpliwy. Można by go uznać za „mózgowca” ale - podobnie jak mnie - nauka przychodziła mu z łatwością. Nie ślęczał więc nad książkami, zakuwając po nocach. Ich wspólnymi cechami była z pewnością szczerość oraz lekko kręcone, jasnoblond włosy i niebieskie oczy. Oboje ich uwielbiałam, więc pożegnanie starego roku zapowiadało się dobrze.
     Dotychczas najciekawszym zajściem była bożonarodzeniowa kolacja, która w tym roku przypadała u nas (co roku ta kolacja była u kogoś innego – albo u babci, albo u cioci czy wujka, bliższych czy dalszych, i tak dalej. Zawsze zjeżdżała  się cała rodzina, było więc bardzo wesoło – każda rodzina tez przynosiła coś do jedzenia, by gospodarze nie robili wszystkiego sami). Podczas  tamtego późnego popołudnia dowiedziałam się, że rodzina ze strony taty wie, że chodzę do Pamorah! (Moja mama była jedynaczką, a siostra babci zmarła bezdzietnie.) Byłam ogromnie zdziwiona, ale też ucieszona, bo przynajmniej nie musiałam kombinować, kryć się i zmyślać.
     Jeśli chodzi zaś o mamę, to zachowywała się jak zawsze – może tylko czasem wydawała się bardziej roztargniona. Zauważyłam, że tata często bacznie się jej przygląda, tak samo jak babcia podczas wizyt u nas. Sama również byłam mocno zaniepokojona, bo w końcu znikanie na tyle czasu i późniejsza niepamięć to nienormalna sytuacja. Bardzo nienormalna. Chciałabym, żeby to się wyjaśniło w jakiś nieszkodliwy sposób i żebyśmy mogli odetchnąć.

                - Anita! Bob! Ubierajcie się, idziemy do sklepu! – krzyknęłam, stojąc u podnóża schodów. Niecałe cztery minuty później dwoje nastolatków z głośnym tupotem zbiegła na dół. Ubrali buty, kurtki oraz rękawiczki i zarzucili czapki i szaliki.
 - Gotowa.
 - Gotowy – odezwał się Bob w tej samej chwili, co jego siostra.
     Dopiero przed marketem zaciekawili się, po co idziemy.
 - Czyżby zapotrzebowanie na sylwestrowy wieczór? – zapytał blondyn. Zawsze tak się wyrażał o kupowaniu jedzenia na różne święta czy specjalne okoliczności.
     Pokiwałam energicznie głową.
 - No to czekają nas długie zakupy – skwitowała z westchnieniem jego bliźniaczka.
 - Nieprawda – zaprotestowałam z udawanym oburzeniem. – Dobrze wiem, co kupić.
     Tym razem to oni pokiwali mocno głowami, jednak po ich minach można było się domyślić, że robią to poniekąd z ironią.
 - Wiemy. Ty zawsze wiesz, co kupić. Na przykład wchodząc do księgarni zawsze masz określoną listę i tak ściśle się jej trzymasz, że…
 - …że zawsze wychodzisz albo z dodatkowymi książkami, albo z całkiem innymi. A później i tak kupujesz zaległe. I znowu się zaczyna to samo. – Dokończył za siostrę Bob.
     Prychnęłam głośno. Niestety to była prawda, ale wchodząc do księgarni nie mogłam się powstrzymać przed kupieniem różnych tomów. Taki nałóg.  W innych sprawach całkiem dobrze trzymałam się instrukcji lub poleceń.
 - Ale ciesz się, że idziemy z tobą.
 - Szybciej wyjdziemy i pomożemy ci dokonać udanych zakupów! – podsumowała radośnie kuzynka, brzmiąc łudząco podobnie do reklamy.

                - Dobra, co do jednego jestem pewna: muszą być…
 - Cukierki lodowe – dokończyli równocześnie Anita i Bob. Kolejny raz pokiwałam głową, sięgając po dwie paczuszki przysmaków. Pomyślałam, że przed wyjazdem do szkoły muszę zrobić sobie ich mały zapasik.
     W chwili, gdy się prostowałam, usłyszałam znajomy, męski głos.
 - Williams?
 - Mitchell? – Zdziwiłam się, otwierając szeroko buzię.
 - Co ty tu robisz? – Zapytał.
 - Mieszkam. No i zakupy, jeśli nie widzisz – powiedziałam, nadal zaskoczona, jednak po usłyszeniu kolejnego zdania otrzeźwiałam.
 - Mieszkasz? Chcesz mi powiedzieć, że robię zakupy w twoim domu, a na zapleczu urządzony masz pokój? – Patrick udał zdziwienie. Walnęłam  go w ramię, a kiedy cała trójka się ze mnie zaczęła śmiać przypomniałam sobie, że nie przedstawiłam ich sobie nawzajem.

               Do domu wracaliśmy we czwórkę. Dowiedziałam się, że Mitchell mieszka w tym roku w okresie świątecznym ulicę dalej, u zamężnej siostry, bo rodzice wyjechali z okazji rocznicy ślubu. Zaprosiłam go też na Sylwestra, bo mówił, że mimo świetnego dogadywania się z siostrą i jej mężem nie chciał im przeszkadzać. Odpowiedział mi, że się zastanowi, bo może uda mu się wyrwać gdzieś pozostałą dwójkę przyjaciół lub chociaż Deana, na co ja wzruszyłam ramionami: zaproszenia do nas cały czas było aktualne i mógł przyjść, jeżeli tylko chciał.


              Ciszę w salonie przerwał głośny wybuch śmiechu Anity: ryczała z Boba, który potknął się w drodze do półki, by włączyć radio. Gdy wchodziłam do pomieszczenia, z jedzeniem na tacy, dziewczyna nadal wyła, trzymając się za brzuch. Bob patrzył na nią z pobłażaniem, rozcierając obolałe miejsce – mimo tego widać było, że ma ochotę sam się zaśmiać.
     W momencie, gdy zmierzałam ponownie do kuchni, rozległ się dzwonek. Domyślając się, kto to może być, ruszyłam do drzwi.
     Tak, jak myślałam – w progu stał wyszczerzony Patrick. W jednej ręce trzymał reklamówkę.
 - Dzięki za zaproszenie. Pomyślałem, że dokupię jakichś fajerwerków i jedzenia – dodał, poruszając nieznacznie zakupami.
 - Nie trzeba było. Wchodź, bo zimno – uśmiechnęłam się i wpuściłam go do środka.

               Wyszliśmy przed om na krótko przed północą. Chłopaki zaczęli szykować się do odpalenia fajerwerków, a ja wraz z Anitą trzymałyśmy w dłoniach kieliszki z szampanem, zakupionym specjalnie przez mojego tatę na tę okazję (uważał, że „szampan w takiej ilości nie jest w stanie nam zaszkodzić”).
     W chwili, w której chłopakom udało się odpalić równocześnie dwie pojedyncze fajerwerki i dużą baterię, kątem oka zauważyłam jakiś cień, przemykający szybko na chodniku, po drugiej stronie jezdni. Zawiesiłam tam wzrok na kilka sekund. Uznałam jednak w końcu, że albo mi się przywidziało, albo – co także prawdopodobne, bądź co bądź jest Sylwester – ktoś z sąsiadów wyszedł na dwór, podobnie jak my. Co jednak poradzić na to, że czułam jakiś irracjonalny niepokój? Cóż, to pewnie przez to, że była noc, skrzący się śnieg zalegał naokoło, a w powietrze raz po raz godziły wybuchy petard.
     Westchnęłam i wręczyłam Bobowi kieliszek wypełniony napojem. Po chwili tuż obok mnie przystanął Mitchell.
 - Wszystkiego dobrego, Deidre. Obyś pogodziła się wreszcie z Deanem – mrugnął do mnie uśmiechnięty szeroko chłopak.
 - Obyś znalazł dziewczynę, która rzuci cię tak szybko jak ty swoje poprzednie „zabawki” – odgryzłam się. W myślach palnęłam się w czoło – chyba zbytnio się uniosłam. Jednak… dobrze wiedział, że to drażliwy temat. Na szczęście chłopak przewrócił tylko oczami i, nadal z wesołą miną, zaczął rozmowę z Bobem. Westchnęłam po raz kolejny, wychwytując spojrzenie Anity. Poruszyła brwiami i skinęła lekko głową.
 - Chłopaki, macie zamiar tak gadać? – zapytała dziewczyna, cofając się jednocześnie powoli w kierunku drzwi. Wiedząc, do czego zmierza, poszłam w jej ślady. Ponownie na siebie spojrzałyśmy przypuszczając, jaka padnie odpowiedź.
 - Jasne, a spieszy się nam gdzieś, że nie możemy postać i pogadać? – Mitchell przekrzywił głowę.
 - Och, pewnie, że nie. To gadajcie – rzuciła beztrosko i w chwili, kiedy obie przekroczyłyśmy próg, wykrzyknęła w ich stronę triumfalne „HA!” i zamknęła drzwi na klucz.
 - Jesteś nienormalna – zaśmiałam się głośno.
 - Nie wierzę, że Bob jest taki naiwny… Żeby pozwolić sobie na takie coś drugi raz! – Zachichotała.

               Rozłożyłam się wygodnie na fotelu w autobusie i przymknęłam oczy.
 - Williams, bierz nogi, mam zamiar tu siadać – usłyszałam głos Patricka, i – choć posłusznie przesunęłam nogi – moją jedyną werbalną odpowiedzią było głośne ziewnięcie.
 - Ojojoj, czyżby Deidre jeszcze nie wyspała się po Sylwestrze? – zapytał niby przykrym tonem.
 - Spadaj. Dobrze ci mówić, bo ty pewnie przespałeś cały wczorajszy dzień, a nie bawiłeś rozkrzyczane dzieci – mruknęłam. Faktycznie byłam zmęczona: nie odespałam Sylwestra, ponieważ w Nowy Rok przyjechała rodzina z małymi diabełkami - w dodatku cała ferajna pojechała dosyć późno.
     Zapadła błoga, względna cisza, gdyż chyba większość uczniów nie była skora do głośnych rozmów. W dodatku Patrick nic nie mówił i zaczynało robić się bardzo przyjemnie – jak ciepło było w tym autobusie, sunącym już drogą… Płatki śniegu miękko spadały na ziemię… Tak wygodnie na tym fotelu…
 - POBUDKA! – wrzasnął nagle Mitchell na pół autobusu, wprost do mojego ucha. Otworzyłam oczy i poderwałam się gwałtownie do góry, wystraszona i z bijącym szybko sercem. Gdy wszystko dotarło do mojego zaćmionego nieco mózgu, zmierzyłam groźnym spojrzeniem pękającego ze śmiechu chłopaka.
 - Uduszę cię, kretynie – warknęłam, podobnie jak kilka osób naokoło.
 - Uups… Obudziłem was? – wykrztusił zdziwionym i niewinnym tonem. Wzniosłam oczy do góry, prosząc o cierpliwość.
 - Zamknij się w końcu – mruknęłam, zapadając się w fotelu.

               Siedziałam w ławce, wertując podręcznik do żywiołów. Była moja to pierwsza lekcja zarówno w tym dniu, jak i w ogóle z tego przedmiotu. Trochę się denerwowałam, gdyż w klasie widziałam niewielu znajomych, którzy zresztą siedzieli daleko ode mnie (stoliki były szeroko rozstawione). Ja znajdowałam się w trzecim rzędzie, ponieważ byłam na trzecim roku. Klasa podzielona była na sześć rzędów – odpowiednio dla sześciu roczników.
    Nieco nerwowo przerzuciłam następną kartkę. Dyrektorka mówiła, że nauczyciele żywiołów są poinformowani o mojej sytuacji i z tego powodu na razie będę mieć „luz” na tych lekcjach, ale za to każda wolną chwilę miałam poświęcać na nadrobienie materiału.
     Trzasnęły lekko drzwi i wszyscy poderwali się do góry: weszli państwo Rod i Shannon Hughes, nauczyciele tego przedmiotu.
 - Cześć, dzieciaki. Jak po świętach, wypoczęci? – zagaił barczysty mężczyzna. Kilka osób odpowiedziało mu żartobliwie.
 - Dobra, siadajcie już. Też mam nadzieję, że nie rozleniwiliście się przez… - urwała kobieta, gdyż do klasy wpadł zdyszany Somerville, tym samym jej przerywając.
 - Przepraszam za spóźnienie, zaspałem – wysapał.
     Przewróciłam oczami i założyłam ręce na piersi – no tak, zapomniałam, że ten czubek też jest elementalistą i uczęszcza na te lekcje.
 - Siadaj, siadaj, Dean, byle szybko – pokręciła głową białowłosa nauczycielka. Chłopak odwrócił się posłusznie, a ja zobaczyłam jak za jego plecami Shannon wykonuje pospieszny ruch ręką. Chłopak momentalnie uderzył piętą w posadzkę, a tuż za nim dosłownie wyrosła ściana ziemi. Mocny pęd powietrza uderzył w zaporę, powodując obsypanie najbliższych osób ziarnkami piasku.
 - Z tego zaspania nie zauważyłeś, że masz coś na swetrze – odezwała się w czasie, gdy Somerville „wbił” tarczę pod podłogę. Co ciekawe, na posadzce nie pozostała nawet żadna rysa czy pęknięcie. Chłopak podniósł wzrok na nauczycielkę i pokiwał powątpiewająco. Jej mąż wybuchnął tubalnym śmiechem wraz z resztą klasy. Cóż, niecodzienny widok.
 - Siadaj, chłopie. Tam masz miejsce – Rod wskazał na krzesło obok mnie. Jęknęłam w duchu.
 - Cześć – szepnął czarnowłosy, siadając.

                - Deidre, poczekaj! – Rozległ się za mną krzyk.
 - Nie mam teraz czasu – warknęłam do idącego już koło mnie Deana. Przyspieszyłam jeszcze bardziej i prawie biegiem ruszyłam w kierunku gabinetu dyrektorki błagając w myślach, by chłopak mnie zostawił oraz, żeby Smith nie miała teraz lekcji.
     Dopadłam do drzwi i zapukałam mocno. Kiedy wewnątrz rozległ się głos, weszłam do środka. Za biurkiem siedziała pani Margaret, popijając jakiś parujący napój i przeglądając papiery.
 - Dzień dobry – przywitałam się. – Pewnie się pani domyśla, że przychodzę w sprawie propozycji sprzed świąt. To chyba będzie dobry pomysł. Rezygnuję ze szkolenia. Chyba nie dam sobie rady – zagryzłam wargę, patrząc na kobietę.
 - Oczywiście, rozumiem. Nie sugeruję, że nie dałabyś rady, myślę tylko, że ważniejsze jest nadrobienie materiału z żywiołów, ponieważ lekcja ta jest twoją wiodącą. Dodatkowo nie ma sensu, żebyś się przemęczała. Nie chcę wiadomości od rodziców, że skarżysz się, iż przez szkołę chorujesz – roześmiała się. – No i… Dwa Dary to zawsze więcej pracy i większy obowiązek. Nie ma sprawy, przyjmuję rezygnację.
 - Dziękuję – uśmiechnęłam się z wdzięcznością. Dyrektorka ponownie się roześmiała lekko.
 - Nie ma za co, Deidre. Myślę, że profesor Cafield nie będzie cię ścigać za to, że opuściłaś jej przedmiot.
     Podziękowałam raz jeszcze, wycofując się z pomieszczenia.

***
Nie mam NIC na swoje usprawiedliwienie, wiem. Po prostu... Musiałam. Myślę, że tak jest lepiej - zrobić sobie czasem przerwę. Męczy mnie jedynie to, że była ona aż tak długa. Jakoś czuję wyrzuty sumienia, gdy tak długo mnie nie ma, choć przecież Deidre Williams jest dla mnie odskocznią i nie piszę tego pod przymusem, tylko właściwie dla zabicia czasu, nudy i po to, by w jakiś sposób się sprawdzić.
No i ten rozdział... Szczerze mówiąc, kompletnie mi się nie podoba. Jest taki... nijaki i krótki. Miał być kilka dni wcześniej, ale zawsze ktoś szwankuje - albo ja, albo komputer. Dopadło mnie takie okrutne przeziębienie, że wyglądam jak Rudolf, a chrypię jak stare drzewo. A komputer wydaje z siebie chyba ostatnie tchnienia, aczkolwiek, skurczybyk, stawia opór przeciwko zepsuciu się. Chwalę go za to, bo nie mam dostępu do innego komputera. Tak więc, jeśli ten się zepsuje całkowicie, będę pozbawiona wszystkiego.

Teraz tak trochę jakby organizacyjnie: nie mam pojęcia, kiedy ukarze się następny rozdział, gdyż mam około połowy, może nawet nie. Dodatkowo, jakoś mozolnie mi to idzie. No i poza tym, stało się to, czego się bałam - wpadł mi do głowy następny pomysł. Pewnie nie dam rady się oprzeć i założę nowego bloga, jednak muszę jakoś to ogarnąć. Gdyby ktoś był zainteresowany, można co jakiś czas sprawdzać mój profil, czy pojawiła się nowa strona, bądź wskakiwać tutaj. Być może dodam też tu jakąś informację czy... no, jakoś pewnie umieszczę.

Przepraszam jeszcze raz.

2 komentarze:

  1. Rzeczywiście długa przerwa od poprzedniego rozdziału, ale najważniejsze, że kolejny jest :) Przerwy też są dobre, sama niemal cztery miesiące nic nie pisałam, bo nie miałam sił się za nic zabrać.
    Rozdział był przyjemny, chociaż trochę dziwnie czytało mi się o świętach i Sylwestrze, gdy normalnie były one niedawno. Ale przynajmniej śnieg i mróz za oknem, to można było wczuć się w klimat :D
    Coś mi się zdaje, że Deidre tak szybko Deanowi nie wybaczy tego pocałunku. Szkoda, że po dobrej zabawie przyszło mu do głowy coś takiego, bo mogliby zostać dobrymi przyjaciółmi i w końcu zacząć się dogadywać.
    Patrick natomiast nie ma litości. Zatłukłabym kogoś, kto mi zrobiłby tak głupi żart, szczególnie gdy smacznie spałam.
    Co do końcówki, to sądziłam, że Deidre postanowi jednak szkolić oba dary. Z jednej strony szkoda, że rezygnuje, z drugiej rozumiem, że woli przyłożyć się porządnie do jednej rzeczy.
    Myślałam też, że w związku z powrotem do domu zostanie rozwinięty jakoś wątek matki. Trochę szkoda, ale trudno, nie można mieć wszystkiego.
    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rany, dziękuję za przemiły komentarz :) Za każdym razem czuję zaskoczenie i radość, że naprawdę są osoby, które czytają moje wypociny, a w dodatku to komentują.
      To znaczy, być może że źle ujęłam tę całą sytuację - Deidre zrezygnowała ze szkolenia (przedmiotu dodatkowego), gdyż chciała nie opuszczać się w nauce ze swoich dwóch darów. Nadal więc oba kontynuuje ;P
      Jeśli chodzi o matkę - cóż, za wiele nie zdradzę, aczkolwiek powiem tylko tyle: wyjaśni się, nie wiem za ile rozdziałów, ale wyjaśni się :D

      Ugh, dziękuję jeszcze raz, z całego serducha. Pozdrawiam gorąco! ;)

      Usuń