wtorek, 16 lipca 2013

Rozdział 11


               - Deidre, właśnie cię szukałam. Mam dla ciebie wiadomość, ale może nie tu… Chodźmy tam. – Pani Smith wskazała stojącą niedaleko ławkę. Moje nogi były jak z waty. Lekko drżąc usiadłam na siedzisku. Z napięciem wpatrywałam się w kobietę. Na jej twarzy przewijało się wiele emocji.
 - Nie martw się, będzie dobrze – rzekła tonem, który zapewne miał być uspokajający, ale ja tylko zacisnęłam dłonie w pięści, w obawie oczekując, że zaraz usłyszę to najgorsze. Dyrektorka położyła swoją dłoń na moim ramieniu. – Znalazła się twoja mama… Spokojnie, spokojnie! Znalazła się żywa, ale… Może zacznę od początku. Twój tata był w domu, kiedy ona po prostu weszła z siatką zakupów. Nie pamiętała, że nie było jej tyle czasu. Weszła i oznajmiła, że już wróciła… Tak, jakby wyszła z domu tylko na godzinę do pobliskiego sklepu.
     Zamarłam. Jej słowa obijały się echem w moje głowie. Nie mogłam w to uwierzyć: mama się znalazła? Otwierałam powoli coraz szerzej oczy. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że moje usta wyglądają, jakby tworzyły obręcz. Pospiesznie je zamknęłam, ale nie na długo. Zamrugałam kilkakrotnie.
 - N-naprawdę? – wyjąkałam. Gdy Smith pokiwała energicznie głową, na mojej twarzy wykwitł ogromny, szeroki uśmiech. Z radości miałam ochotę uściskać dyrektorkę. – O rany, jak wspaniale… Wie pani co, nie mogę w to uwierzyć! Dziękuję pani bardzo, to ja lecę! Do widzenia, dziękuję! – wykrzyknęłam i zerwałam się z miejsca. Prawie skacząc, ruszyłam szybko do pokoju, nie oglądając się nawet na panią Margaret. Wówczas nie zainteresowało mnie w ogóle, w jakiej sytuacji odnalazła się mama. Ważne było to, że się znalazła. W stanie, w jakim obecnie byłam, mogłabym nawet wziąć na plecy, na „barana”, nieco pulchną panią z jadalni, a następnie ją ucałować serdecznie w oba policzki.
     Kiedy jednak chwytałam za klamkę do pokoju stwierdziłam, że to nie byłby do końca dobry pomysł.

               Stanęłam radośnie przed drzwiami biblioteki – obiecałam pomóc bibliotekarzowi, to pomogę. Zresztą, co to za praca: w towarzystwie książek i miłego, starszego dziadunia?
     Przekroczyłam próg, a pan Garnet wyprostował się znad biurka.
 - Dzień dobry, przyszłam panu pomóc.
     Starszy pan uśmiechnął się promiennie i powitał mnie. Od razu przeszedł do rzeczy: mieliśmy się zabrać za porządkowanie kart, tak jak mówił ostatnim razem.
 - Wiesz, moja droga, dziękuję, że przyszłaś. Mógłbym co prawda zrobić to za pomocą magii, jednak nie zawsze jest ona tak pomocna, jak się nam wydaje. A wystarczy, że kilka kart będzie na nieodpowiednim miejscu i znów trzeba będzie zaczynać od początku! Poza tym, lubię czasem popatrzeć na stare karty czytelnicze… Takimi się dziś zajmiemy. Będziemy je odkładać tu – pan Garnet ze zwykłą dla niego iskrą w oku wskazał drewnianą skrzynię z przegródkami wewnątrz. Po chwili powiedział z westchnieniem: - Wtedy jeszcze ludzie pożyczali książki nie tylko po to, by na gwałt odrobić jakieś zadanie… Dobrze, Deidre. Zabierzmy się w końcu do pracy!
     Tak więc zabraliśmy się do tej pracy. Radio na półce cichutko grało, pierwszy raz odkąd tu jestem (widziałam je, ale nigdy nie było włączone), a my siedzieliśmy niedaleko biurka, katalogując stare karty. Co jakiś czas ktoś wchodził i wychodził z biblioteki, a starszy pan opowiadał mi o osobach, których nazwiska pojawiały się na karcie, a które znał dosyć dobrze.
     Po chwili pan Garnet wstał.
 - Poczekaj tu chwilkę. Ta historia o zmienieniu przez przypadek owoców dzikiej róży na czekoladki przypomniał mi, że mam gdzieś cukierki – mrugnął do mnie. – Znajdzie się też jakaś herbata. Chcesz, to możesz kontynuować, ja jednak polecam ci chwilkę odsapnąć.
 - Dobrze – uśmiechnęłam się. – Ja tu coś jeszcze poszperam, nie musi się pan spieszyć.
     Bibliotekarz oddalił się swoim tempem, a ja powróciłam do przerwanej czynności, podrygując stopą w takt muzyki. W tych kartach znalazłam kilka ciekawych nazwisk i nad niektórymi się zastanawiałam, czy jest (lub była) to jakaś rodzina z kimś z moich dawnych znajomych z poprzedniej szkoły, bądź z Pamorah.
     Automatycznie sięgnęłam po kolejnych kilka kart, a w tym czasie staruszek powrócił z tacą. Postawił ją obok i nalał gorącego napoju do dwóch dużych kubków.
 - O, rany! Czy to są lodowe cukierki? – prawie wykrzyknęłam. Pan Garnet pokiwał ochoczo głową i podetknął mi pod nos całe opakowanie. – Skąd pan je ma? Um… Pyszne – rozpłynęłam się nad ich smakiem. Może nie byłam wielkim łakomczuchem, ale te cukierki… Coś wspaniałego!
 - Uwielbiam je i przywiozłem kilka paczek do Pamorah, a ta paczuszka została ostatnia! Niesamowite, że o niej zapomniałem. Musiała się schować i czekać specjalnie na siebie – zachichotał zabawnie. Podjadając cukierki wróciliśmy do pracy. Swoim nowym zwyczajem, zanim ułożyłam karty, czytałam znajdujące się na nich nazwiska.
     W pewnej chwili mignęła mi jakaś długa nazwa. Zmrużyłam oczy i pochyliłam się tuż nad karteczką.
 - Cao… Caoined… Caoineadh. Caoineadh Asseon. Ale dziwne imię… - Spojrzałam na bibliotekarza, ale on tylko wzruszył ramionami. Powróciłam więc do porządkowania kart. Po kilku sekundach uniosłam brwi do góry i uśmiechnęłam się. – Niech pan patrzy, to mój dziadek! Niesamowite, a tu chyba moja babcia… Wiek się zgadza, nazwisko panieńskie także… O, oboje z dziadkiem są z tego samego roku, co ta Asseon.
 - Pamiętam twoich dziadków. Przyszedłem do szkoły, kiedy oni byli na trzecim roku. Wspaniali ludzie nie wiedziałem, że jesteś ich wnuczką. Czyli musieli mieć córkę, ale nie pamiętam jej tu… Co u nich? – zapytał uradowany. Dobrze, że nie spytał o mamę, bo nie wiedziałabym, co odpowiedzieć.*
 - Dziadek z babcią mają się dobrze, proszę pana – odrzekłam. – Przekażę im, że pan tu pracuje, na pewno się bardzo ucieszą na wieść o panu. Och, jakie nazwisko! Skądś je kojarzę… - nieco pospiesznie zmieniłam temat, aby bibliotekarz nie zapytał o jakąś rzecz, na którą będę mieć trudność wymyślić jakąś sensowną i równocześnie dosyć wiarygodną odpowiedź. Garnet zwrócił uwagę na trzymaną przeze mnie kartę, a jego twarz ponownie się rozświetliła. Tak, jak przewidywałam, zaczął odpowiadać historie związane z wymienioną przeze mnie osobą. Staruszek miał zadziwiającą pamięć.

                Zaczął się grudzień. Deszcz przerodził się w śnieg, który w połączeniu z silnym wiatrem tworzył ogromne zaspy. Utrudniały one niekiedy dotarcie do budynku szkoleniowego lub do szklarni, w której od czasu do czasu odbywały się zajęcia zielarstwa. W te dni, kiedy pogoda najbardziej dawała się we znaki, odwoływano lekcje szkolenia, a czasem i zielarstwa.
     W szkole zaś panowała prawdziwa epidemia – pielęgniarka miała ręce pełne pracy, gdyż na kurację do niej przychodziła nawet część grona pedagogicznego, która poległa w samodzielnej walce z przeziębieniem.
     Początek zimowego miesiąca obfitował więc w wolne godziny lekcyjne, czego oczywiście nie miał za złe żaden uczeń, także ja.
     Byłam jeszcze dwa razy w bibliotece, nim ukończyliśmy porządkowanie kart czytelniczych. Na szczęście nie zaistniała już taka sytuacja, jak za pierwszym razem, nie musiałam się więc martwić o to, co odpowiedzieć panu Garnetowi w wypadku pytania o mamę.
     W zamian za pomoc bibliotekarz podarował mi niegrubą książkę oprawioną w ciemnozielony, jakby zamszowy materiał. Na stronach zapisani byli najpopularniejsi czarodzieje ostatnich trzystu lat.
     Byłam wdzięczna starszemu panu za taki podarunek, gdyż dzięki niemu jeszcze lepiej poznałam dzieje magii i czarodziei – kto wie, może znajdę w spisie inne istoty? Jeszcze żadnej nie spotkałam (a przynajmniej tak mi się wydaje) mimo, że Pamorah było szkołą otwartą dla wszystkich magicznych stworzeń.
     Wracając do wolnych godzin: w tym czasie przesiadywałam w bibliotece, w pokoju lub w głównej sali – do parku lub do lasu nie dało się wybrać ze względu na szalejącą pogodę.
     Był właśnie jeden z takich dni, kiedy lekcja szkolenia została odwołana. Środowa zawieja nie pozwalała na przedarcie się przez śnieg i pójście na zajęcia.
     Siedziałam samotnie w pokoju przy biurku, studiując książkę od bibliotekarza i słuchając cicho muzyki. Dziewczyny siedziały z chłopakami, ale mi póki co nie chciało się tam iść. To nie tak, że nie miałam ochoty – stosunki z Deanem uległy poprawie od tamtego feralnego dnia, choć nadal często był niezmiernie irytujący. Po prostu chciałam nieco posiedzieć i się odprężyć, bo ostatnio nie miałam możliwości pobyć dłużej sama.
     Podniosłam nieco okładkę woluminu, a następnie przybliżyłam książkę do nosa i wciągnęłam głęboko powietrze: kartki pachniały cudownie.  Odłożyłam delikatnie tom na blat i zaczęłam dokładnie studiować pierwszą stronę, wodząc palcami po wytłoczonych literach i cyfrach.
     Wiatr zadął silnie w okno, rozwiewając śnieg zalegający na parapecie. Śnieg… Za niedługo święta. Cieszyłam się na myśl o tym wydarzeniu, choć moja mama pewnie od razu by powiedziała, że ma odmienne zdanie: twierdziła, że jest wtedy za dużo stania w kuchni, o gruntownym sprzątaniu nie wspominając. Prawdę mówiąc przygotowanie do Bożego Narodzenia nie było dla niej taką katorgą – ja pomagałam w sprzątaniu domu, babcia z dziadkiem też coś przygotowywali na Wigilię, a tata zawieszał na drzewkach na zewnątrz światełka oraz przyozdabiał choinkę, często mnie przy tym wołając do siebie, bym mu pomogła. Następnie zaszywał się w jakimś kącie.
     W okolicach świąt w mojej starej szkole organizowano także zabawę choinkową, jak zwykli nazywać to nauczyciele. Och… to mi przypomniało, że Smith ogłosiła bal bożonarodzeniowy. Miał odbyć się kilka dni przed Wigilią, gdyż dwudziestego trzeciego grudnia wyjeżdżaliśmy do swoich domów.
     Usłyszałam, że ktoś wchodzi do pokoju i odwróciłam się: przyszły dziewczyny.
 - A ty ciągle z tą książką – zauważyła Rachel. – Idziesz? Za niedługo zacznie się lekcja.
     Spojrzałam zna zegarek i wybałuszyłam oczy, widząc godzinę.
 - Przepraszam, że do was nie dołączyłam, ale chyba się trochę zasiedziałam – wyszczerzyłam zęby, A Maryam wymruczała pod nosem coś w rodzaju „książki i zasiedzenie się, dobre sobie”. Prawdę mówiąc, to tylko gładziłam okładkę i pierwszą stronę, pogrążona w myślach.
 - Chodźmy, nie chcemy się przecież spóźnić na zaklęcia, prawda? – Thorn pociągnęła mnie za rękę w kierunku drzwi, łapiąc po drodze za ramię Blake. Zaśmiałam się, gdy sobie wyobraziłam, jak to dziwacznie musiało wyglądać z innej perspektywy: czułam się jak mała dziewczynka prowadzona przez nadopiekuńczą i zdecydowanie za silną nianię.
               Było już późne popołudnie, kiedy nagle rozległo się pukanie. Maryam będąca najbliżej drzwi wstała i pociągnęła za klamkę.
     W progu stał Somerville, a jego włosy jak zwykle były w nieładzie, jednak nie o to chodziło: Dean ubrany był w długą do ziemi suknię we wściekle różowym kolorze. Góra sukienki mocno opinała chłopaka, a szelki wpijały się w ramiona czarnowłosego. Zacisnęłam wargi. Maryam, chichocząc, wycofała się za wciąż otwarte drzwi. Rachel zasłoniła dłonią usta, cała się trzęsąc.
 - Pomóżcie mi – odezwał się Somerville płaczliwym tonem. – Nie mogę tego zdjąć!
     Nie wytrzymałam – pochyliłam się do przodu i ryknęłam głośnym śmiechem. Zza drzwi wyszła Blake i osunęła się na łóżko obok mnie; po jej policzkach spływały łzy. Dean wszedł do środka, potykając się o materiał i powodując tym samym kolejną, głośniejszą jeszcze, falę śmiechu. Zamknął drzwi i spojrzał na nas obruszony.
 - Niby jak ci mamy pomóc? – wykrztusiła Rachel. Maryam zamachała jednak rękami w celu zwrócenia na siebie uwagi. Zaczęła powoli oddychać, by się choć trochę uspokoić.
 - Chodź tu, spróbuję coś z tym zrobić – powiedziała.
     Gdy chłopak podchodził do Maryam (która wciąż miała dziwny wyraz twarzy), ja zapytałam, chichocząc:
 - Mogę zrobić ci zdjęcie? Na pamiątkę?
     Czarnowłosy spojrzał na mnie z przymrużonymi oczami.  Pół minuty później dowiedziałam się, że nie muszę – Aaron zdążył zrobić je, zanim Dean wyszedł (czy pewnie raczej wybiegł w popłochu) z ich pokoju.
 - A, jeśli mogę spytać, co ty robiłeś? – rozbawiona Rachel spojrzała na niego z ukosa.
 - Bo my… Mieliśmy taką kulkę, nad którą ostatnio pracowaliśmy. Miała wybuchnąć na korytarzu w pewnym momencie, żeby… - zamachał rękami. – A dziś robiliśmy ostatnie poprawki i ten kretyn, Patrick, coś schrzanił i to zaczęło wibrować! Rzucił mi to pod nogi i… i wybuchło – dokończył ze złością, rozpaczliwie szarpiąc wciąż przylegający do niego materiał.
 - Czyli… gdyby ta kulka wybuchła na korytarzu… - zaczęła Maryam, ale Somerville jej przerwał. To wcinanie się w zdanie stało się jego nawykiem, czy może hobby?
 - Ściślej mówiąc, miało to wybuchnąć na pół korytarza, na osoby znajdujące się najbliżej, do pewnej odległości. Na przerwie. Oczywiście kombinowaliśmy, żeby tych sukienek nie dało się ściągnąć od razu… A na dodatek nie wiem, czemu tylko ja jestem w tym cholernym różu!
     Bo ten „cholerny róż” nie znikał za szybko. Chłopaki musieli się nieźle postarać, ponieważ Blake dwoiła się i troiła, żeby sukienka choć trochę zaczęła znikać. W końcu dziewczyna westchnęła głęboko.
 - Słuchaj, może poczekasz, a to do rana zniknie? – zapytała, a odpowiedziało jej zdenerwowane spojrzenie. – No dobra, dobra. Wiecie co, metamorfozy nie działają, może po prostu spróbujmy jakoś normalnie…
 - Może niech wejdzie do wody? Ich jeden dowcip już raz się tak skończył – zaproponowałam, a Rachel pokiwała energicznie głową. Somerville pacnął się otwartą dłonią w czoło. Uśmiechnął się szeroko i wbiegł do łazienki, trzymając w rękach sukienkę podniesioną nieco ponad kolana. Zaśmiałam się na ten widok – nierzadko można ujrzeć chłopaka w różowej sukience i to w takiej pozycji.

               Pomysł z zamoczeniem całego ciała wraz z materiałem okazał się strzałem w dziesiątkę. Czarnowłosy już po chwili wyszedł z łazienki ze zwycięską miną, mokry i w samych bokserkach, tłumacząc przy okazji, że zapomniał o tym drobnym szczególe: sukienka miała zniknąć po kąpieli, dzięki temu chłopaki mieliby okazję zobaczyć, kto się myje, a kto nie. Ja bym raczej postawiła na stwierdzenie:  kto się odważył myć w tym czymś. Tak, dowcipy kolegów czasem są zaskakująco kretyńskie inteligentnie przemyślane. Tak czy inaczej, po kilku sekundach dotarło do niego, że nie wyjdzie tak na korytarz – musiał więc ktoś pójść po ciuchy. Zgłosiłam się na ochotnika, ponieważ dziwnie się czułam patrząc na niego w takiej sytuacji, prawie nagiego.
     Oprócz ubrań Aaron podarował mi za moją fatygę coś jeszcze – kopię zdjęcia Somerville’a. Widząc fotografię na nowo wybuchłam śmiechem.
     Wróciłam do swojego pokoju ze zdjęciem w obszernej kieszeni bluzy oraz z ciuchami dla Deana w torbie. Chłopak ubrał się czym prędzej i posiedział chwilę na łóżku Rachel, gawędząc swobodnie. Po kilkunastu minutach wstał i zaprosił nas do ich skrzydła.
 - Za niedługo przyjdę – powiedziałam się do nich; już wychodzili.
 - Pamiętaj, że jeśli za chwilę cię nie zobaczę u nas w drzwiach, to ktoś po ciebie wpadnie. Wtedy pójdziesz na pewno i mało mnie obchodzi, czy będziesz tego chciała – roześmiał się czarnowłosy.
 - Jasne, Somerville – wywróciłam oczami i odchyliłam się na krześle. Po kilku zapewnieniach, że na pewno zaraz tam będę, wyszli. Natychmiast pochyliłam się nad książką.

               Drugi raz tego dnia usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Leniwie chwyciłam zakładkę do książki.
 - Już idę – mruknęłam pewna, że to któryś chłopak lub dziewczyny.
 - To nie twoje przyjaciółki – odezwał się znajomy głos.
 - Thomas? – odwróciłam się gwałtownie.



***


Rozjaśniam jakiekolwiek wątpliwości itd.: skoro mama Deidre nie chciała mocy (jest to równoznaczne z jej brakiem), to bohaterka NIE MOGŁA być czarownicą, ponieważ magia wygasła. Jak było wspomniane w jednym z pierwszych rozdziałów Deidre wraz z dyrektorką ustaliły, że nie nikt nie będzie wiedział o takiej sytuacji.
Poza tym: wydaje mi się, że ten rozdział do najdłuższych nie należy. Ale nie chciałam go już zmieniać, gdyż za długo zwlekałam z wrzuceniem go tu. Miał pojawić się już kilka dni temu, ale dopiero dziś znalazłam wystarczająco dużo czasu, by go popoprawiać i dodać. Mam nadzieję, że nie było za dużo błędów i że nie było tak tragicznie oraz, że się przebrnąć przez ten rozdział jako-tako ;D
Tymczasem muzyka - ślę cieplutkie pozdrowienia i dziękuję wszystkim za komentarze i za przeczytanie ;)


2 komentarze:

  1. Chyba pierwszy raz komentuję cokolwiek tak wcześnie. Aż sama się sobie dziwię. Ale tak to jest jak w pracy nudno, a osiem godzin przesiedzieć trzeba.
    Wątek z zaginięciem matki rzeczywiście zaskakujący i, mimo że w pewien sposób rozwiązany, czy może lepiej posunięty do przodu, to i tak pozostawia wiele pytań i niejasności. Z jednej strony dobrze, że kobiecie nic się nie stało, ale z drugiej to dość intrygujące, że dla niej tak niewiele minęło i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
    Bibliotekarz to całkiem przyjemny facet i na pewno miło posłuchać jego opowiadań odnośnie przeszłości.
    Natomiast końcówka z Deanem wywołała uśmiech na mojej twarzy i mam nadzieję, że dobry humor zostanie mi do końca dnia :) I taka mściwa część mojej natury trochę żałuje, że jednak dowcip nie udał się na większą skalę.
    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Sprawa zaginionej matki wciąż intryguje, mimo że kobieta wróciła do domu. Ciekawe, dlaczego nie miała świadomości, ile tak naprawdę jej nie było i gdzie się przez ten czas podziewała? Mam nadzieję, że już całkiem niedługo pociągniesz i wyjaśnisz ten wątek, bo to jedna z większych zagadek tej historii.
    Sama bardzo chętnie pomogłabym tak sympatycznemu bibliotekarzowi, a ten czas z pewnością dodatkowo umiliłaby mi obecność książek, które wręcz uwielbiam, dookoła. Mężczyzna ma racje - dawniej ludzie częściej pożyczali książki, by miło spędzić przy nich czas, a nie na gwałt odrobić jakieś zadanie.
    Scena z Deanem bardzo zabawna :) Ja bym w życiu nie chciała stać się ofiarą tego ich żartu! I mieli ciekawy pomysł na sprawdzenie, kto się myje ;)
    Ogólnie rozdział uważam za udany i już lecę czytać następny!

    OdpowiedzUsuń