środa, 1 maja 2013

Rozdział 5


              Z pochyloną głową szedł korytarzem do skrzydła chłopców. Z zamyśleniem ściskał w kieszeni ręce. Wiedząc, że zaraz minie drzwi gabinetu dyrektorki, przyspieszył kroku – pomimo tego, że lubił Margaret, nie lubił tamtędy przechodzić. „Swoją drogą, ciekawe z kim była w parku… Nawet się nie przedstawiłem tej dziewczynie.”
     Pochylony usłyszał jakiś ruch i kątem oka zobaczył, że ktoś idzie. Podniósł głowę, ale nie zdążył zareagować – wpadł z hukiem na jakąś dziewczynę. Utrzymał się na nogach, błyskawicznie wyjął ręce z kieszeni i złapał szatynkę.
     Dziewczyna podniosła powoli głowę, odgarniając z twarzy długie włosy, a on ze zdziwieniem poznał w niej nieznajomą z parku. „O wilku mowa” pomyślał i uśmiechnął się.

                - Ty? Co ty tu robisz? – zapytałam zaskoczona.
 - Rozpoczynam nowy rok szkolny, a co? – chłopak z parku przyglądał mi się z rozbawieniem. – A tak w ogóle… To jestem Thomas Coltrane. Tamtym razem jakoś się nie przedstawiłem.
 - Deidre Williams – powiedziałam i lekko uścisnęłam jego wyciągniętą dłoń.
 - Miło mi cię poznać. Wiesz, mam wyrzuty sumienia, że nie nalegałem wtedy, żeby ci pomóc z tymi walizkami. Musiały być bardzo ciężkie, a ty naprawdę trochę śmiesznie z nimi wyglądałaś…
 - Dzięki – odparłam z przekąsem, a on zaśmiał się cicho.
 - Nie widziałem cię tu wcześniej… Rany, jak dziwnie mówić to drugi raz. W każdym razie – podjął – chodziłaś tu może wcześniej?
 - Nie, nie chodziłam tu ani w tamtym roku, ani dwa lata wcześniej. Byłam w innej szkole – wyjaśniłam.
 - Och, no tak. Chociaż, przecież bym cię zobaczył. Mówiłaś, że ani w tamtym roku, ani… - zamyślił się. – Zaczynasz teraz trzeci rok?
 - Tak. A… a ty?
 - Drugi. Jesteś rok starsza… - powiedział.
Uniosłam brew.
 - Gratulacje, matematykę umiesz na pięć plus – rzekłam z lekką kpiną.
 - Dzięki! – podniósł z dumą głowę, na co się roześmiałam.

               Po kilkunastu minutach rozmowy poszłam w swoją stronę. Zamyślona szybko pokonałam drogę do swojego nowego pokoju i stanęłam przed zamkniętymi drzwiami na końcu korytarza. Obok nich spoczywały walizki: chwyciłam je. Po chwili jednak wypuściłam uchwyty z rąk. Kilka minut później wzięłam głęboki oddech i wypuściłam ze świstem powietrze. Wiedziałam, że nie mogę stać całą noc przed tymi nieszczęsnymi drzwiami, więc w końcu zapukałam w nie delikatnie. Ścisnęłam palce na uchwytach walizek.
     Miałam wrażenie, że minęły wieki zanim drzwi się otworzyły. W progu stanęła średniego wzrostu dziewczyna o pięknych, rudobrązowych włosach splecionych w warkocz.
 - Cześć… - powiedziałam nieśmiało. – Jestem Deidre Williams i chyba…
 - Wiem. Cześć. Ja jestem Rachel Thorn – przedstawiła się, a jej zielonoszare oczy spoczęły na mojej twarzy. Uśmiechnęła się lekko. – Wejdź.
      Wtargałam swoje walizki do pokoju, a Rachel zamknęła za mną drzwi. W pomieszczeniu stało duże biurko, trzy nieduże szafy i łóżka, także trzy. Na jednym z nich siedziała druga dziewczyna. Ze zdumieniem spostrzegłam, że jej włosy, lekko poskręcane i ledwo sięgające ramion, były bladoróżowe. Na mój widok podniosła się i podeszła do mnie; była niższa. Miała śliczne, duże, niebieskie oczy o pięknym odcieniu. Wyciągnęła rękę.
 - Nazywam się Maryam Rosette Blake.
 - Deidre Lilyanne Williams – powiedziałam po raz kolejny tego wieczora i uścisnęłam jej dłoń.
 - Bardzo mi miło! – rzekła uroczyście, pochyliła głowę i komicznie ukłoniła się.
 - Mi także – zaśmiałam się.
     Dziewczyny wskazały mi łóżko w kącie, obok balkonu, a naprzeciwko ich łóżek (położonych obok siebie wzdłuż ściany) i drzwi prowadzących na korytarz. Odpowiadało mi takie miejsce, ponieważ dobrze było widać niebo. Podczas gdy wypakowywałam się do jednej z szaf, rozmowa zeszła na tematy towarzyskie.
 - Znasz już kogoś z Pamorah, oprócz nas oczywiście? – zapytała, przechylając głowę, Rachel.
 - No... Oprócz was… Dwie osoby. Dyrektorkę, oczywiście, i takiego chłopaka… Thomas… Jak on miał na nazwisko? – zamyśliłam się.
 - Coltrane? – podpowiedziała Maryam.
 - O właśnie, Coltrane – odwróciłam głowę i spojrzałam na nią. – A skąd wiesz, że o niego mi chodziło?
 - Och, no wiesz… Thomasów może jest wielu, ale taki Coltrane… - zachichotała: nie za bardzo wiedziałam, o co jej chodzi.
 - Ale, Deidre. Poczekaj, jeszcze nie poznałaś Deana, Aarona i Patricka – dodała Rachel i wyszczerzyła zęby. – Przyjaźnimy się z nimi praktycznie od początku szkoły, chociaż pomimo tego powiem, że to niezłe przystojniaki.  Zresztą, sama zobaczysz. Idziemy z Maryam do nich później, pójdziesz z nami, prawda? Poznasz ich trochę.
 - Hmm… Czemu nie? Tylko muszę się rozpakować… I chciałam iść jeszcze do biblioteki – powiedziałam.
 - Jasne. Maryam, myślę, że zjemy kolację tutaj, prawda? – Rachel zwróciła się do przyjaciółki, a ta pokiwała głową. Następnie Thorn odwróciła głową w moją stronę. – Ty się spokojnie rozpakujesz, zrobisz co tam chcesz, pójdziesz do biblioteki, a my w tym czasie zorganizujemy jakieś jedzenie do pokoju. Po kolacji pójdziemy do chłopaków, co ty na to?
Pokiwałam głową i zabrałam się do ustawiania książek na półce.

     Skończyłam rozpakowywanie, wzięłam mapę i ruszyłam do biblioteki. Miałam zamiar znaleźć coś o eliksirach – nie dostałam jeszcze planu lekcji, więc nie wiedziałam, kiedy będę mieć pierwsze zajęcia z tego przedmiotu, a naprawdę nie mogłam się go doczekać. W bibliotece chciałam też poszukać czegoś na temat darów, jakie występowały i które najczęściej posiadali czarodzieje.
     Zerkając od czasu do czasu na mapę, dotarłam końcu do swojego celu. Przede mną widniały ciemne drewniane drzwi ze złotą tabliczką, na której drukowanymi literami napisane było: BILBIOTEKA. Nacisnęłam klamkę, pchnęłam drzwi i weszłam do środka.
     Moim oczom ukazało się ogromne pomieszczenie z wieloma rzędami regałów, a na nich mnóstwo poustawianych książek różnej wielkości i grubości. Zafascynowana dopiero po chwili dostrzegłam siedzącego przy biurku, po lewej stronie drzwi, starszego pana, który przyglądał mi się ciekawie, zapewne od dłuższego czasu. Trochę zawstydzona powiedziałam:
 - Dzień dobry, proszę pana. Niech mi pan wybaczy, że tak tu stoję i się gapię, ale pierwszy raz widzę na oczy tak wielką bibliotekę.
 - Nie ma za co przepraszać, moje dziecko – starzec uśmiechnął się ciepło - Nazywam się Falco Garnet, jestem bibliotekarzem. Szukasz może czegoś konkretnego, panienko… - zawiesił głos.
 - Williams, Deidre – przedstawiłam się (który to już raz dzisiejszego dnia?). – Właściwie to sama dokładnie nie wiem. Chciałabym coś o eliksirach albo…
 - A więc chodź za mną, moja droga! – powiedział dziarsko, wstał i ruszył energicznie do jednego z wysokich regałów. Po chwili przystanął i odwrócił się do mnie, bo ja po prostu stałam jak wryta w tym samym miejscu. – O co chodzi? Chodź, wiem, czego szukasz.
 - Ale  nie dokończyłam panu przecież, co… - zaczęłam, ale pan Garnet znowu mi przerwał.
 - Panno Williams, niechże się panienka ruszy!
     Posłusznie powlokłam się za bibliotekarzem. Ten po kilku minutach stanął przed jakimś regałem. Przeczytałam napis na tabliczce, tym razem srebrnej, który głosił: DARY MAGICZNE. Zaskoczona spojrzałam na starca.
 - Każdy jest zdziwiony, gdy pierwszy raz wejdzie do tej biblioteki. Mam taki dar, który pomaga mi w mojej pracy; wyczuwam, co kto chce wypożyczyć. Dodatkowo także czuję jego nastawienie do książek – mrugnął do niej i wręczył mi opasły tom. – Tu powinnaś znaleźć to czego potrzebujesz. Teraz chodźmy dalej.
    Ruszył w następny rząd. Rozglądałam się ciekawie na boki; dostrzegła jeszcze kilka działów, takich jak ZIOŁA LECZNICZE, NIESPOTYKANE ZWIERZĘTA, a nawet STWORZENIA I ISTOTY (NIE DO KOŃCA) LUDZKIE. W końcu dotarli do działu ALCHEMIA. Pan Garnet po chwili chodzenia tam i z powrotem przed regałem podał mi  dwie średniej grubości książki. Podziękowałam serdecznie bibliotekarzowi.
 - Nie ma za co, nie ma za co. Pamiętaj, jak tylko będziesz czegoś potrzebowała, możesz śmiało tu przyjść! Pamiętaj też… śpię w nocy, więc lepiej nie przychodź. Chyba że chcesz zobaczyć mnie w piżamie! No, dobrze. Idź już, idź. Mam nadzieję, że do zobaczenia, Deidre! – pożegnał się i odszedł w głąb biblioteki, pozostawiając mnie samą. Po chwili odeszłam, a otwierając z trudem drzwi przypomniałam sobie, że pan Garnet nie wyciągnął kart zza okładek. Położyłam więc na biurku książki i zajrzałam do pierwszej. Ze zdziwieniem zobaczyłam , że w środku nie ma karty czytelniczej, lecz mały świstek z napisem: „Mam zapisane, jakie wypożyczyłaś książki, Deidre. F.Garnet”. Gdy tylko to przeczytałam, papierek zwinął się w zniknął.
     Szybko otrząsnęłam się z jeszcze większego zdumienia i, zabierając podręczniki, udałam się do swojego pokoju. Wracając z biblioteki przypomniałam sobie, jak dyrektorka mówiła, że pochodzę z niemagicznej rodziny. Pomyślałam o tym, że przecież moja babcia była czarownicą, a mama mogła nią być. Znaczyło to chyba, że pochodzę z magicznej rodziny? Doszłam do wniosku, że Smith musiało się coś pomylić.
     W tym samym momencie poczułam, jakby ktoś w wielu miejscach naraz dotykał moich włosów. Rozglądnęłam się na boki i zobaczyłam dwóch chłopaków ryczących ze śmiechu i usiłujących schować się za filarem. Potrząsnęłam grzywką i spostrzegłam, że coś jest nie tak. Na jedno oko opadły mi włosy. Z przerażeniem stwierdziłam, że są innego koloru. Zerknęłam w dół i aż jęknęłam.
     Moje włosy były zielone!
Wtedy doszła mnie rozmowa chłopaków.
 - To było genialne, stary! – wysapał ten z trochę dłuższymi, brązowymi włosami.
 - Nie wiedziałem, że będzie taki efekt… Ale warto było! – powiedział drugi, o czarnych, sterczących włosach, po czym obaj znowu się głośno zaśmiali.
     Podejrzewałam, że chodzi im o mnie, a zyskałam pewność, gdy ten w czarnych włosach się popatrzył kilka razy w moim kierunku. Wściekła ruszyłam szybko do pokoju.
     Gdy dotarłam na miejsce, z wysiłkiem załomotałam w drzwi; otworzyła mi Maryam. Na mój widok rozszerzyła oczy ze zdumienia, a potem wybuchła śmiechem. Zdenerwowana przeszłam obok niej i z hukiem położyłam książki na biurku. Usiadłam na swoim łóżku i popatrzyłam spode łba na dziewczyny. Blake ciągle wyła ze śmiechu.
 - No co się śmiejesz? Co ja mam teraz z tym zrobić? – warknęłam.
 - Maryam… Pomóż jej – odezwała się Rachel.
 - Przeeee-praszaam, po prostu… Ty nawet brwi zielone masz! – wykrztusiła Maryam.
   Zdusiłam w sobie ochotę przywalenia jej czymś ciężkim. Po chwili Blake odetchnęła i uspokoiła się. Położyła ręce na mojej głowie, a ja znów poczułam, jakby ktoś dotykał moich włosów.
 - I co? Co to było? Co robiłaś? Dało to coś? – zapytałam na wydechu.
 - No pewnie, że dało, jeszcze pytasz – powiedziała Maryam, wskazując na lustro.
   Wstałam więc i gdy tylko zobaczyłam swoje odbicie, rozdziawiłam usta.
 - Nasza Blake jest metamorfozem – zaśmiała się Rachel na widok mojej miny. Podniosłam jedną brew, nadal stojąc przed lustrem.
 - Chodzi o to, ze mogę zmieniać wygląd swój i innych. To jest mój Dar, właśnie te metamorfozy. Zwykli czarodzieje albo potrafią zmieniać wygląd – jednak tylko swój – do pewnego stopnia, albo nie potrafią tego w ogóle. To bardzo przydatny i użyteczny dar. Jest też kupa śmiechu – wyjaśniła Maryam, a jej włosy nagle zaczęły się wydłużać. Po chwili sięgały już kostek i były koloru turkusowego. Minęło kilka sekund, a dziewczyna miała na powrót swoje krótkie włosy.
   Westchnęłam przeciągle.
 - O co chodzi? – zapytała Rachel, a Maryam przechyliła głowę.
     Powiedziałam im więc, o czym myślałam: chodziło o mój Dar. Nigdy dłużej nie zastanawiałam się nad nim ani nie myślałam o tym tak dokładnie, ale teraz, gdy spotkałam kogoś, kto też posiadał Dar, pomyślałam, że mój jest beznadziejny. Co to za Dar, dzięki któremu przewiduje się przyszłość rysując, jeśli ktoś inny był metamorfozem lub miał wpływ na pogodę, nastroje, czy żywioły?
 - Każdy Dar istnieje z jakiegoś powodu i w jakiś sposób łączy się z nami: my wpływamy na niego, a on na nas. Kształtujemy się nawzajem – odezwała się Rachel. – Zresztą: lepsze to, niż nic.
     Pokiwałam głową na znak, że rozumiem o co jej chodzi. Kilka minut później dziewczyny przypomniały mi o kolacji i wskazały talerz pełen kolorowych kanapek i trzy herbaty, które były już pewnie chłodne. Trzaskając książkami o blat biurka nie zauważyłam, że obok jest talerz. Rachel i Maryam wyjaśniły mi, że chciały poczekać z kolacją na mnie, więc po chwili we trzy zaczęłyśmy jeść.

               Pojedzone przemierzyłyśmy korytarze, wiodące w stronę skrzydła chłopców i stanęłyśmy przed drzwiami. Rachel uderzyła w nie kilka razy pięścią, a kilka sekund później usłyszałyśmy męski głos wołający, by wejść. Dziewczyny śmiało otworzyły drzwi i weszły. Zawahałam się na moment, ale podążyłam za nimi.
     Zobaczyłam trzech chłopaków: jeden siedział na łóżku z podkuloną jedną nogą; drugi, leżąc na posłaniu, opierał nogi o ścianę; trzeci zaś, czarnoskóry, rozwalony był na podłodze. Dwóch z nich wydawało mi się znajomych, choć nie bardzo wiedziałam, skąd. Chłopak w czarnych, sterczących włosach na mój widok wstał szybko z łóżka i podał mi rękę.
 - Jestem Dean Somerville – powiedział i uśmiechnął się, a ja nagle przypomniałam sobie, kto to był; razem ze swoim kolegą zmienili mi kolor włosów i gdyby nie Maryam, dalej wyglądałabym jak owłosiona żaba.
 - Deidre Williams – przedstawiłam się chłodnym tonem. Nie uścisnęłam jego dłoni.
     Chłopak nie speszył się i nie odszedł. Stał, marszcząc czoło. Po chwili podeszli tamci dwaj. Ten, którego widziałam też na korytarzu, nazywał się Patrick Mitchell, a drugi, ten czarnoskóry, miał na imię Aaron. Podobnie jak w przypadku Deana, pominęłam wyciągniętą dłoń Patricka, zaś uścisnęłam rękę Aarona.
 - A tej co? – zapytał Mitchell.
 - Pierwszy raz na oczy widzimy, a ta się zachowuje jak nie wiadomo kto – opowiedział Dean i po chwili rzekł, mrugając do mnie: - Pewnie aż tak się spodobaliśmy?
 - Chciałbyś – warknęłam. – mówisz, że widzicie mnie pierwszy raz? Może poznalibyście mnie, gdybym miała zielone włosy?
     Rachel i Maryam spojrzały na siebie szybko, a Somerville i Patrick aż zaniemówili. Aaronowi drgnęła powieka.
 - To TY miałaś zielone włosy? – zapytał głupio po chwili Dean.
 - Nie. To WY zamieniliście mi włosy an zielony kolor. A to jest różnica.
 - Przep… - zaczął Mitchell, jednak zagłuszył do Somerville: tak ryknął śmiechem, że aż podskoczyłam.
 - Wychodzę – oświadczyłam. Przekraczając próg rzuciłam jeszcze do dziewczyn: - Będę w pokoju, nie musicie się spieszyć.

               Po kilku minutach zdałam sobie sprawę, że nie wiem gdzie jestem. Szybko przeszukałam kieszeń w nadziei, że znajdę jakimś cudem mapę; wiedziałam jednak, że jej tam nie będzie. Pamiętałam, że jej nie brałam, bo przecież szłam z dziewczynami, a im nie potrzebna jest mapa. Pomyślałam, że może spotkam kogoś, kto mnie zaprowadzi do skrzydła dziewczyn, albo chociaż powie, jak tam dojść? A może sama jakoś trafię? Może dziewczyny mnie poszukają? Nie, to ostatnie odpada: nie przyszłoby im do głowy, że można się zgubić…

                - Ale z was idioci – mówiła dalej Rachel. – Przecież, Dean, jak nie wiedziałeś, jak działa to coś, to czemu tego użyłeś? Wy się chyba nie zmienicie, ludzie, macie po szesnaście lat, a zachowujecie się jak dziesięciolatki!
 - Wyluzuj, Rach… Przecież nic złego się nie stało – powiedział Patrick.
 - Nie mów mi Rach, Pat – rzekła z naciskiem na ostatni wyraz. – Nic złego się nie stało, ale mogło! Przecież zamiast zielonych włosów mogliście sprawić, że zaczną się palić, albo… sama nie wiem…
 - W każdym razie, zachowaliście się jak czubki – podsumowała Maryam, wstając z jednego z łóżek, należącego do Aarona. – My chyba już pójdziemy, Rachel? Niech Deidre nie siedzi sama w pokoju.
 - Odprowadzić was? – spytał Dean, unosząc się na posłaniu, Blake machnęła jednak na niego ręką, mówiąc, żeby sobie dał spokój.
      Thorn ruszyła do drzwi, ale nagle zatrzymała się z zawieszoną nad ziemią stopą.
 - Maryam, czy Deidre wzięła może mapę? – powiedziała powoli, nie odwracając się.
Blake zmarszczyła czoło, a po chwili uniosła brwi do góry.
 - O, szlag… - rzuciła, po czym obie wyszły szybko.

               Nagle zobaczyłam na końcu korytarza jakąś postać: na szczęście wiedziałam, kto to.
 - Hej, Thomas! Ej! THOMAS! – zawołałam. Coltrane odwrócił się w moją stronę, a ja nawet z takiej odległości zobaczyłam, że miał zdziwioną minę. Po chwili jednak uśmiechnął i się i podbiegł do mnie.
 - Co tu robisz? – zapytał.
 - Zgubiłam się – powiedziałam.
Thomas roześmiał się.
 - Dziewczyno… Czemu nie wzięłaś mapy?
 - Bo… Bo szłam z dziewczynami, znaczy się, z Maryam Blake i Rachel Thorn do ich kolegów… Znasz Maryam i Rachel? – Coltrane kiwnął głową. – No więc szłam z nimi do ich kolegów, ale wyszłam wcześniej sama, a nie brałam ze sobą mapy… No i się zgubiłam, jak widzisz. Mógłbyś mi powiedzieć, jak dostać się do skrzydła dziewczyn?
 - Jasne, ale mam pytanie: czemu nie poszły z tobą, skoro wiedziały, że nie masz mapy? – zmarszczył czoło. – I czemu wyszłaś sama?
Machnęłam ręką na ostatnie pytanie.
 - Nieważne. Nie wiedziały, że nie mam mapy. To co, powiesz mi… - urwałam, wpatrując się w niego.
Po chwili Thomas zaproponował mi, że mnie odprowadzi, co w sumie było mi na rękę, bo nie wiedziałam, czy zapamiętam drogę; wolałam się drugi raz nie zgubić.

               Okazało się, że droga wcale nie była długa: po kilku minutach rozmowy dotarliśmy na miejsce. Thomas przystanął blisko mnie.
 - Stąd już chyba trafisz?
 - Pewnie, dzięki. Cześć – powiedziałam, uśmiechając się do niego. Odwróciłam się z zamiarem odejścia, jednak Thomas przytrzymał moją rękę. – O co chodzi?
    Zobaczyłam, jak zbliża się do mnie. Poczułam ciepło na ciele, gdy mnie przytulił. Oplótł mnie rękami i pocałował delikatnie, choć szybko, w kącik ust. Zaskoczona nie zareagowałam, ale on chyba nie spodziewał się po mnie innej reakcji. Uśmiechnął się i odszedł, rzucając jeszcze przez ramię:
 - Miłych snów!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz