środa, 13 sierpnia 2014

Rozdział 15




                - Hej, Deidre! – Usłyszałam za sobą głos. Doprawdy, dzień bez Somerville’a to dzień stracony.
     Warknęłam i ignorując go, szłam dalej. Chłopak zawołał ponownie.
 - Daj mi spokój – burknęłam pod nosem i w tym samym momencie poczułam, że ktoś łapie mnie za ramię i obraca. Tym ktosiem oczywiście był Dean. Wzięłam głęboki oddech, aby się uspokoić.
 - Czego chcesz? – Zapytałam obojętnym tonem, patrząc w bok.
 - Nie udawaj, że nie wiesz po co latam za tobą przez prawie tydzień. Chcę przeprosić, naprawdę. Nie wiem, co mnie wtedy napadło. Obiecuję, że to się nie powtórzy i że będę cię traktować tylko jako przyjaciółkę, jeśli chcesz, oczywiście.
 - A co, jeśli nie chcę i się nie zgodzę? – mruknęłam zgryźliwie.
 - To będę deptał ci po piętach dotąd, dopóki się nie zgodzisz. – Nawet bez patrzenia na niego wiedziałam, że wywrócił oczami, równocześnie się uśmiechając.
 - Zastanowię się – powiedziałam w końcu.
 - Po co? I tak się zgodzisz, więc nie lepiej mieć to za sobą?

               Mam czasem takie wrażenie, jakby czas był cieczą, która przecieka przez palce, pozostawiając po sobie tylko wilgotny przez chwilę ślad i wspomnienie.
     Zima, nauka i ogólne zmęczenie nieźle dały mi kość – po upływie weekendu odliczałam dni do następnego. Czułam, że jeśli zaraz czegoś nie zmienię, to eksploduję. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, ale minione dwa tygodnie były okropne – sprawdzian za sprawdzianem, do tego dalsze nadrabianie materiału i ta parszywa pogoda.
     Rzuciłam z hukiem podręczniki na biurko, krzywiąc się i opadając na łóżko.
 - Chcę, żeby to się już skończyło – jęknęłam.
 - Nie martw się, jeszcze tylko jeden dzień i weekend. W następnym tygodniu nie mamy żadnych klasówek – pocieszyła mnie Rachel, także zmęczona.
     Wymamrotałam coś pod nosem, z ociąganiem sięgając na powrót po podręczniki. Chciałam jak najszybciej odrobić to, co było zadane i mieć święty spokój.
     Drzwi do naszego pokoju otworzyły się i do środka wpadła Maryam.
 - A wy ciągle nad książkami? Biedaczki…
 - Spadaa-aaj – dosłownie „wyziewałam” to słowo. Przetarłam oczy i popatrzyłam tępo na podręczniki. Po chwili przeciągnęłam się i wstałam powoli. – Wiecie co, ja idę pod prysznic. Przyda mi się orzeźwienie, bo inaczej padnę.
     Zatrzasnęłam za sobą drzwi do łazienki i zrzuciłam z siebie ciuchy. Weszłam do kabiny i odkręciłam kurek, pozwalając zbawiennie chłodnej wodzie zmywać ze mnie część zmęczenia. Może to dziwne, ale od czasu odkrycia, że mogę władać tym żywiołem, kąpiele stały się dla mnie przyjemniejsze. Jakby woda mnie uspokajała i umacniała. Jakbym dzięki jej kontaktowi z moją skórą mogła swobodniej myśleć.
     Westchnęłam przeciągle, zaczynając równocześnie poruszać dłońmi tak, aby woda mnie słuchała. Wiem, że to znów brzmi dziwnie, ale musiałam ćwiczyć nawet pod prysznicem. W każdej wolnej chwili.

               Ciemność napierała na mnie z wszystkich stron. Wyciągnęłam przed siebie ręce, chcąc natrafić na jakikolwiek przedmiot, ale nie widziałam nawet swoich dłoni. Cisza wypełniała moje uszy cichym brzęczeniem. Nie czułam lęku, jedynie lekkie podenerwowanie. Do moich nozdrzy docierał znajomy zapach. Nie był ani przyjemny, ani brzydki – po prostu był. Żałując, że moim żywiołem nie jest ogień -  dzięki któremu mogłabym wytworzyć płomyk na dłoni - zastanawiałam się nad zrobieniem kroku, kiedy to się stało.
     Kilka metrów ode mnie zapalił się knot świecy. Zmrużyłam oczy i rozejrzałam się po pomieszczeniu, które było jakby połączeniem piwnicy w moim domu z pokojem w Pamorah. Zdenerwowanie przerodziło się w zaniepokojenie. Nagle do moich uszu dotarł jakiś szelest.
 - Jest tu ktoś? – wychrypiałam cicho.
     Znowu zaległa cisza. W chwili, w której pomyślałam, że była to tylko mysz, rozległ się szept.
 - Deidre.
     Serce podjechało mi do gardła, a żołądek zdawał się zawiązywać w supeł.
 - Kto tu jest? – zapytałam ponownie, tym razem głośniej i z wyraźnym strachem w głosie.
     Kątem oka zobaczyłam jakiś mały błysk pod schodami, normalnie prowadzącymi do holu mojego domu.
     Czułam jednocześnie kilka rzeczy: lęk, to, że muszę tam podejść oraz że to, co tam jest, nie jest dobre. Wiedziałam jednak, że muszę sprawdzić, co tam się znajduje. Świeca – nie wiedzieć czemu – nie dostarczała wystarczająco dużo światła, aby zapanował tam chociażby półmrok, jednak chwyciłam ją do ręki. Ścisnęłam moje jedyne źródło światła w dłoni i ruszyłam powoli w kierunku niedużej wnęki pod skodami.
     Nie widziałam twarzy postaci. Zastygłam w bezruchu, gdy tylko w nikłym blasku zabłyszczały chłodne, niebieskoszare oczy. Przełknęłam ślinę. W głowie coraz wyraźniej i głośniej słyszałam swój głos nakazujący mi, bym uciekała jak najprędzej. Ale ja nie mogłam, chociaż chciałam. Czułam, jakby moje nogi wrosły w podłogę. Próbowałam się poruszyć, ale ani drgnęłam. Mogłam jedynie z paniką wpatrywać się w te oczy, które wydawały się być tak bardzo okrutne.
     To stało się szybko; zobaczyłam tylko ognistą kulę mknącą w moją stronę tuż po tym, jak oczy zniknęły.
     Chciałam krzyczeć. Chciałam wrzeszczeć z bólu, ale głos uwiązł mi w gardle. Nadal nie mogłam się poruszyć. Było mi bardzo, bardzo gorąco.
     Paliłam się.

               Zaczerpnęłam głośno powietrze, siadając szybko na łóżku. Moje serce tłukło się niemiłosiernie mocno. Czułam, że jestem cała mokra. Lekko drżącymi rękami odgarnęłam kilka kosmyków z twarzy i przetarłam oczy. Sięgnęłam po kołdrę, która spadła na podłogę i poszłam do łazienki, żeby spłukać z siebie ten sen – wiedziałam że na pewno nie usnę, póki nie ochłonę.

               Dryfowałam po niebie, skacząc od czasu do czasu po puszystych chmurkach. Wiał lekki, orzeźwiający wiaterek, a słońce leniwie grzało moje ciało. Zrobiłam radosny piruet na chmurze, kiedy dostrzegłam na nie tak dalekiej ziemi cudne, niebieskie jeziorko. Przykucnęłam na jasnym puchu, aby mocniej się wybić – chciałam spadać jak najdłużej. Chciałam tam skoczyć. Z błękitu w błękit. Wyprostowałam więc szybko nogi i…
 - Obudź się, Deidre. Zaraz przyjdą profesorowie – ktoś szturchnął mnie w ramię.
 - Odejdź, Somerville – mruknęłam zła, że przerwał mi mój skok.
 - Nie odejdę. Pobudka – odpowiedział Dean, jak dla mnie trochę zbyt głośno. Mimo, że miałam ochotę nasłać na niego jakiś… wir wodny, czy cokolwiek innego, posłusznie uniosłam się na łokciach i otworzyłam oczy.
 - Czemu tak śpisz cały dzień? – zagaił.
 - Nie śpię cały dzień – zmarszczyłam brwi. – Ja drzemię tylko wtedy, kiedy się da. A poza tym, po co się tak dopytujesz? Każdy może mieć ciężki tydzień. Chcę trochę słońca, a poza spałam tylko cztery godziny i czuję, że mogłabym spędzić w łóżku pół dnia. Taka odpowiedź cię zadowala?
 - Chyba tak – wyszczerzył zęby. – A…
    Na szczęście w tym momencie wszedł Rod, a tuż za nim Shannon.
 - Cześć, dzieciaki – przywitał się swoim zwyczajem nauczyciel, po czym - jak zawsze - zabraliśmy się do pracy.

              Siedzieliśmy po lekcjach całą szóstkę w sali dziennej. Byłam wciśnięta na kanapie pomiędzy Aaronem a Maryam. Na dwóch fotelach naprzeciwko siedzieli Dean i Rachel, a Patrick spoczywał na miękkim dywanie koło kominka.
 - Chce ktoś coś do jedzenia albo picia? – zapytałam, podnosząc się. Oprócz tego, że zgłodniałam, chciałam, żeby Aaron usiadł koło dziewczyny. Może to dziecinne, ale w końcu im więcej będą rozmawiać, tym lepiej, prawda? Chociaż nie miałam zamiaru bawić się w swatkę, chciałam leciutko im pomóc – wiedziałam, że i Maryam lubi Doyle’a.
     Wróciłam z załadowaną tacą, marszcząc brwi: już z daleka widziałam, że – korzystając z mojej chwilowej nieobecności – Patrick usadowił się pomiędzy przyjacielem a Blake. Na jego nieszczęście Aaron wypchał go na powrót na podłogę, przysuwając się do Maryam i robiąc mi tym samym miejsce obok niego.
 - Hej, chodźmy do parku – powiedział po chwili Mitchell, wstając z podłogi.
 - Jest zimno. I jest śnieg – skrzywiła się Rachel. Nie przepadała za zimą; uwielbiała za to sierpień, bo – jak mówiła – było genialnie ciepło i nie musiała już wtedy nakładać cały czas kremów filtracyjnych na twarz.
 - Ej, to jest dobry pomysł. Przez cały tydzień wychodzimy na zewnątrz tylko wtedy, gdy idziemy na szkolenie – zauważył Dean. – A Deidre nie była na polu jeszcze dłużej. Ruszcie tyłki, ulepimy bałwana.
 - Ty będziesz lepił bałwana? A nie wystarczy, kiedy po prostu się wytarzasz w śniegu? Będziemy mieć mniej pracy, a efekt będzie ten sam  – zaśmiałam się do Deana i pokazałam mu język.

               Tuż po wyjściu ze szkoły stało się jasne, że chłopaki nie mają najmniejszego zamiaru lepić nic  z wyjątkiem śnieżnych kul; trwała więc wojna na śnieżki. Oczywiście oni wygrywali, bo zgodnie ustalili że będzie niesprawiedliwie, jeśli będę używać żywiołu.
     Zaczęło się od tego, że Somerville chciał odegrać się za „bałwana”. Rzucał więc we mnie śniegiem, a gdy ja zaczęłam mu oddawać, pozostała dwójka chłopaków się przyłączyła.
     Po pół godzinie byłam wyczerpana. Razem z dziewczynami ustaliłyśmy rozejm i ruszyłyśmy w stronę szkoły, jednak chłopaki po chwili uznali, że rozejm został unieważniony i dalej w nas rzucali.
     Początkowo nie zwracałyśmy uwagi, ale moja cierpliwość skończyła się w momencie, kiedy dostałam kulką prosto w głowę.
     Odwróciłam się w ich stronę; było jasne, że to idący kilkanaście kroków dalej Dean jest sprawcą.
 - Mam dość. Przegiąłeś – warknęłam na tyle głośno, by usłyszał. Ruszyłam w jego stronę, a on nieznacznie się wycofał. Po chwili po prostu zaczął uciekać, jednak jakimś cudem go dogoniłam. Już byłam bliska złapania go za kurtkę, kiedy Dean poślizgnął się i wylądowawszy na plecach wślizgiem dotoczył się pod drzewo. Zawahałam się na sekundę, ale widząc, że nie uderzył głową w pień, dopadłam chłopaka; nabrałam śniegu do rąk i zagarnęłam go na twarz Somerville’a. Dean, który do tej pory leżał jakby otumaniony, poruszył się niespokojnie. Chwycił mnie za nadgarstki, jednak wyrwałam mu się i nadal okładałam go śniegiem. Po chwili chyba uderzyła w jego ambicję świadomość, że nie może poradzić sobie z dziewczyną, bo złapał jedną ręką moje ramię, a drugą – za nogę. Zepchnął mnie ze swojego brzucha i przetoczył się na bok. Chyba nie zamierzał uciec? Bynajmniej nie miałam zamiaru mu na to pozwolić – oplotłam go w jakiś sposób nogami, a jego ręce trzymałam z wysiłkiem swoimi własnymi. Za nami rozległy się gwizdy i śmiechy; poderwałam więc jedną dłoń do góry i poruszyłam nadgarstkiem w kształt obręczy, a następnie wykonałam krótkie pchnięcie w stronę Deana. Czułam znajome buzowanie mocy – nad głową chłopaka zawisła kula śniegu. Odrzuciłam dłoń, a on natychmiast zmrużył oczy. Roześmiałam się głośno i stanęłam nad nim: uchylił powieki i wpatrywał się we mnie.
 - Dziś ci daruję – powiedziałam z triumfalną miną. Somerville uderzył pięściami po obu stronach tułowia i z ziemi wystrzelił niewielki słup, podrywając chłopaka do góry. Nie mając zamiaru na niego czekać, odwróciłam się i odeszłam do dziewczyn.

               Ponownie siedziałam w sali dziennej, tym razem tylko z dziewczynami. Rachel wylegiwała się na fotelu, czytając książkę i podgryzając ciasteczka. Maryam zaś wyciągnęła się na kanapie obok; leżała z zamkniętymi oczami na brzuchu, bębniąc lekko placami w bok sofy. Gołym okiem było widać, że chciało się jej spać.
     Usłyszałam głośny rechot, który niewątpliwie należał do Patricka – miał niesamowicie debilny śmiech, który był równocześnie bardzo zaraźliwy. Zawsze można było mu wtórować, nie znając przyczyny. W tej samej chwili Maryam wydała z siebie dziwny odgłos: oberwała śniegiem. Podniosła się i wyrazem mordu w oczach rozejrzała się: dostrzegła Aarona i Patricka, którzy stali nieopodal. Nie mieli już na sobie kurtek. Dziewczyna zerwała się z kanapy i rzuciła w ich stronę – uciekli z fałszywie wymalowanym przerażeniem na twarzach. Mitchell wydawał przy tym bardzo osobliwe piski.
 - Co wy takie rozleniwione, dziewczyny? – usłyszałam Deana, a następnie poczułam, jak kanapa obok mnie się ugina pod jego ciężarem. Przewróciłam oczami, a Rachel wzruszyła ramionami, unosząc głowę znad powieści. Na kilka minut między nami zapadła cisza. W końcu postanowiłam wstać i ruszyć do pokoju, bo ze zmęczenia ledwie mogłam patrzeć na oczy.
 - Możemy pogadać, Deidre? – zapytał Somerville, kiedy niechętnie się podniosłam.
 - Deidre, idę do pokoju. – Dobiegł mnie głos Rachel. No pewnie, chętnie posiedzę sama z Deanem. Czemu nie.
 - Okej – powiedziałam do niej i zwróciłam się do chłopaka, tłumiąc ziewnięcie: - Byle szybko, padam z nóg.
     Pociągnął mnie lekko za ramię, bym ponownie usiadła.
 - Widzę. Chciałem zapytać, czy nadal się gniewasz.
     Przymknęłam oczy i oparłam głowę o oparcie myśląc o tym, ile razy będzie to wałkował. Jednak… Cholera, w gruncie rzeczy chyba się na niego nie gniewałam już od jakiegoś czasu. Zdaje się, że tylko moja duma nie pozwalała mi się przed samą sobą do tego przyznać. Minęło kilkanaście sekund, zanim mu odpowiedziałam.
 - Nie. Już nie.
 - O. Hm… No to… cieszę się – odparł; w jego głosie było słychać szczerą ulgę, co nieco mnie zdziwiło. Nie wiedziałam, że aż tak mu na tym zależało.
     Ziewnęłam potężnie, nie zdążając nawet zasłonić się ręką.
 - Przepraszam – wymruczałam. Po sekundzie usłyszałam zaraźliwe ziewnięcie Deana. Zaśmialiśmy się krótko.
 - Co ty robiłaś w nocy, że taka dziś jesteś? – zapytał. Pokręciłam się niespokojnie na uczucie z tamtego snu. Odchrząknęłam i wzruszyłam ramionami.
 - Już pytałeś. Po prostu… miałam zły sen i później nie mogłam długo usnąć.
 -  O czym?
 - O… oczy. I ogień – wychrypiałam. Odchrząknęłam ponownie.
 - Aj… Chyba nikt cię nie uprzedził, że… Chodzi o to, że na początku, gdy Dar żywiołu się ujawnia, często miewamy bardzo nieprzyjemne i realistyczne koszmary związane z żywiołem, który w naturze jest przeciwieństwem naszego. Twoim zdaniem woda daje ukojenie, jest ożywcza, gasi pragnienie… Ogień zaś jest nieprzewidywalny, prawda? – uchyliłam powieki i spojrzałam na niego. Zmarszczyłam brwi, myśląc nad jego słowami: było w nich dużo prawdy. D tej pory tego nie spostrzegałam, ale odkąd ujawnił się mój żywioł, samo patrzenie na buzujący w kominku ogień powodowało u mnie gęsią skórkę i osadzony głęboko niepokój. Woda tymczasem była taka… swojska. Kiwnęłam więc głową, zgadzając się z nim.
 - Ale wiesz, woda najbardziej spośród wszystkich żywiołów jest żywiołem zmiany. Może być parą wodną, cieczą, lodem, śniegiem… Prawie wszystko ma w sobie jakiś płyn. A powietrze zawsze będzie powietrzem, ogień ogniem… Może tylko ziemia też ma więcej postaci. Jednak pomyśl: wodę uważasz za swoją ostoję, a tymczasem czym są ulewne deszcze, powodzie, lawiny? Pomyśl o tym, co powoduje woda w połączeniu z trzęsącą się ziemią. Tsunami. Widzisz więc, że nie tylko ogień jest niszczycielski. Koszmary będą trwać dotąd, dopóki się do tego nie przekonasz.
     Odkaszlnęłam. Właściwie nie wiedziałam, co powiedzieć. Mówił bardzo mądrze (tak, to nadal był Somerville!) i znowu miał rację. Mimo tego i tak nie przekonał mnie, że ogień nie jest tak straszny, jak mi się wydaje.
 - A ty? Jak było z tobą? – spytałam.
 - Też miałem koszmary. Z powietrzem w roli głównej – uśmiechnął się krzywo. – Pewnego razu spadałem, bez krzty oparcia w moim żywiole, następnej nocy szalały trąby powietrze, wciągając mnie do środka, a podczas innego koszmaru coś wyciskało ze mnie oddech tak, że się dusiłem. – Zrobił dziwną minę, ale zaraz się roześmiał. – Wiesz, że przez jakiś czas nosiłem przy sobie fiolkę z grudkami ziemi? Nie dlatego, żeby zawsze była przy mnie dla mojej wygody, ale po prostu ze strachu, że jakimś cudem pewnego dnia powietrze wymiecie całą ziemię obok mnie.
     Prychnęłam z rozbawieniem, zastanawiając się jednak równocześnie, czy i ja będę targać przy sobie butelki z wodą. Najlepiej litrowe, żebym – zanim spłonę żywcem – zdążyła się nie polać. Bardzo śmieszne.
     Zaczęły mnie boleć plecy, ułożyłam się więc inaczej i zagapiłam w sufit, układając w głowie pytania o żywiołach. Dean niestety nie usłyszał żadnego z nich, bo nie wiedzieć kiedy usnęłam.

               Ocknęłam się we własnym łóżku w pokoju, w ciuchach i niewygodnej pozycji. Potarłam oczy, przeciągnęłam się i rozejrzałam: dziewczyny jeszcze spały. Mi zupełnie się już nie chciało, więc wygrzebałam się z ciepłej pościeli i poszłam do łazienki.
     Kiedy stałam pod prysznicem, przypomniały mi się wczorajsze słowa Deana. (Swoją drogą, chyba mam u niego dług wdzięczności: zdaje się, że to on znów mnie przytargał do pokoju.) Jednak czując, jak woda łagodnie spływa po moim ciele, nie mogłam wyobrazić sobie, jak kogoś krzywdzi. Była przecież moim przyjacielem, częścią mnie. Bezwiednie poruszałam palcami, od czasu do czasu wprawiając nadgarstki w delikatny ruch: strużki wody formowały się w falujące spirale oplatające moje nogi i ręce. Wpatrywałam się w to urzeczona. Czy kiedykolwiek się przyzwyczaję do tego uczucia? Bo wcale tego nie chciałam. Uwielbiałam, kiedy opanowywało mnie wrażenie, że moja krew – zamiast krążyć spokojnie – zamienia się w wartkie potoki, a palce na przemian robią się ciepłe i zimne. Zapragnęłam, by nadeszła już odpowiednia pora roku, bym mogła rzucić się w głębinę. Owszem, śnieg też należał do części mnie, ale była to forma wody, nie czysty żywioł.
     Westchnęłam przeciągle: musiałam już wyjść spod prysznica, bo poczułam przeraźliwe burczenie w brzuchu. Ostatniego wieczora nie zjadłam kolacji.
     Kiedy wyszczotkowałam włosy, sięgnęłam po suszarkę. Zanim jednak ją włączyłam pomyślałam, że jej szum może obudzić dziewczyny. Odłożyłam urządzenie na półeczkę godząc się z myślą, że do jadalni pójdę z całkowicie mokrą głową, kiedy nagle coś mi zaświtało. Mam mokre włosy. Mokre. Czyli to znaczy, że mogę tę wodę z nich wysączyć, aby stały się suche. Pochyliłam się lekko, nawet nie zastanawiając się nad tym, dlaczego robię tak, a nie inaczej: jedną ręką trzymałam sięgające prawie pasa włosy, a drugą wykonywałam różne pociągnięcia. Wodę ściąganą z włosów tkałam w kulę. W końcu skończyłam; pobawiłam się nią jeszcze chwilę, nadając jej różne kształty. Po chwili odprowadziłam ją do umywalki, gdzie spokojnie spłynęła w odpływ.

               W jadalni było tylko kilka osób. Jedząc płatki spostrzegłam dwójkę uczniów siedzących w kącie sali niedaleko mnie. Oboje – chłopak i dziewczyna – mieli kruczoczarne włosy. Siedzieli wyprostowani, a z tej odległości widziałam, że ze sobą nie rozmawiali: jedno wpatrywało się w drugie. Wydawało mi się, że nigdy wcześniej ich nie widziałam.
     Do jadalni wszedł Aaron. Po chwili siedział obok mnie z talerzem kanapek i parującą kawą.
 - Dzień dobry – powitał mnie wesoło. – Jak się spało i na co się tak gapisz?
 - Dzięki, dobrze, na tamtą dwójkę. Czy oni czasem nie są jacyś nowi?
     Chłopak parsknął w talerz, ale uniósł dyskretnie głowę i poszukał ich wzrokiem, połykając przy tym olbrzymi kęs.
 - A, no tak. Są jacyś nowi. Byli tu już w czwartek. On jest starszy, a ta dziewczyna chodzi z nami na szkolenie. Właściwie z nikim nie rozmawiała, ale skoro są tu dopiero drugi… nie, zaraz: trzeci dzień, to zrozumiałe.
     Kiwnęłam głową. W tym czasie tamci podnieśli się równocześnie: dziewczyna odmaszerowała w kierunku drzwi i tam się zatrzymała, a chłopak odniósł talerzyki na ladę. Mieli bardzo podobne, wyniosłe miny i takież ruchy. Podbródki mieli uniesione, a wzrok lekceważący. Wprost emanowali pewnością siebie.
 - Sprawiają wrażenie… trochę dziwnych – wymamrotałam cicho z łyżką w ustach.
     Chłopak przeszedł koło naszego stolika, a ja poczułam, że z niewiadomego powodu pojawiła się z gęsia skórka, a mój żołądek wykonuje salto. To uczucie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, ale i tak rozmasowałam lekko szczypiącą skórę na udach. Dziwny człowiek.



*za błędy przepraszam, za zwłokę także, trochę dłuższy niż reszta*

1 komentarz:

  1. Ej! Świetne! Aż mi się ostatnio śniło, że panuje nad żywiołami! :D
    Czekam na więcej, życze duuuużo weny i duuużo żywiołów xD
    Jakby co ja to czytam i wchodze tu co jakiś czas :) tylko dziś jakiś dzień komentowania xd

    OdpowiedzUsuń